Historia

Jerzy Kudelski: Zimowa kąpiel

Czytelników „Gazety w Choroszczy”  zachęcam do przeczytania interesujących wspomnień Pana Jerzego Józefa Kudelskiego, związanych z jego służbą w Wojsku Polskim na początku lat 50-tych XX wieku. Jest on absolwentem Szkoły Podoficerskiej przy Wyższej Szkole Piechoty w Warszawie. Jak wcześniej pisał, jego ród po ojcu Stanisławie wywodzi się z Choroszczy. Jerzy Kudelski w latach II wojny światowej działał w Tajnej Organizacji Nauczania (Ton) w Białymstoku. Ukończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim a następnie przez wiele lat był pracownikiem nadzoru prawnego wojewódzkich służb urządzeniowo-rolnych w Białymstoku. Jest on autorem dwóch książek: Śladami szwadronów (1995) wydanej przy współpracy i pomocy Fundacji na rzecz Tradycji Jazdy Polskiej w Grudziądzu oraz książki „Wspomnienia i zapiski” (2001 r.). O swoich przeżyciach wojennych, pracy zawodowej i pisarstwie mówił na spotkaniu w maju 2018 r. w M-GCKiS w Choroszczy. Obecnie polecam lekturę „Zimowej kąpieli”, będącej refleksją Autora związaną z jego udziałem w  zimowych manewrach wojskowych organizowanych na przełomie 1951 i 1952 roku.

                                                                                                                      Józef Waczyński


Od Autora

Na załączonych kartkach pamiętnika fragment moich żołnierskich przygód, związanych z zimowymi ćwiczeniami wojskowymi. Przeprowadzone ćwiczenia zakończyły się kąpielą dla mnie i części żołnierzy Szkolnego batalionu przy Wyższej Szkole Piechoty w Rembertowie. Nie były też dobrym przykładem dla przyszłych podchorążych biorących w nich udział.

Batalion rzucono bowiem do natarcia bez uprzedniego rozpoznania terenu zajęć taktycznych. A przecież w każdej armii są topograficzne mapy, służą wojsku w marszach i zmianach pozycji bojowych. W przypadku ich braku, teren walki rozpoznają szperacze lub patrole, wysyłane na przedpole, z którymi spotkałem się. A byli to żołnierze Wehrmachtu pod Knyszynem w 1944 roku w odwrocie spod Moskwy. Tych podstawowych działań szkoleniowych w 1951 roku zaniechano, a skutki zaniedbań były, jak się okazało – fatalne!

W warunkach bojowych, nieprzyjaciel to”pływające” wojsko, wystrzelałby jak dzikie kaczki, na stawie, a odpowiedzialnych oficerów Szkolnego batalionu postanowiono by przed sądem polowym.

W zakończeniu – słów kilka o MAXIMACH, z którymi spotkałem się w latach odbywania służby wojskowej. Otóż w II wojnie światowej i po jej zakończeniu, przewożono je na taczankach, wozach taborowych lub przenoszono w formie rozłożonej, oddzielnie podstawy i karabiny, składano przed otwarciem ognia, osadzając karabin na podstawie.

Jerzy Kudelski
Kartki z pamiętnika
Zimowa kąpiel

Zima w roku 1951 na 1952 jest mroźna. Jesienią padały długo deszcze, co utrudniało szkolenie bojowe-techniczne, a w połowie listopada przyszedł pierwszy mróz, który wokoło koszar powlókł drzewa jakby szklaną skorupą. W pierwszych dniach grudnia, gruchnęła wieść w kompanii ckm., o możliwości nocnego alarmu. Mróz jednak trzymał, ptactwo zlatywało się bliżej ludzkich siedzib i pod koszarowe stajnie, gdzie było łatwiej o przetrwanie nadchodzącej zimy. Nic nie zdawało się wróżyć nocnej, żołnierskiej pobudki.

W drugiej połowie lutego około św. Damiana mróz zelżał, mimo to skrzypi pod naszymi butami; niebo zaciągnęło się chmurami, a następnie śnieg wali przez kilka dni nieustannie; pokrył on teren koszar i przyległy poligon na parę łokci grubo, zasypał drogi. Garnizon żyje zimowym życiem, idą w ruch wojskowe łopaty, rozgarniające zaspy śnieżne, wreszcie trochę „popuściło”.

Zimowy krótki dzień, chyli się już ku zachodowi. Wieczór skrada się cicho, niepostrzeżenie. Świat tonie w miękkim i mokrym śnieżnym puchu. Po capstrzyku, odpoczywamy na twardych posłaniach i wkrótce zasypiamy po przebytych trudach żołnierskiego dnia. W garnizonie zalega nocna cisza, tylko na korytarzu, gdzie migoce światło, słyszy się kroki służbowego podoficera kompanii ckm. Jest jeszcze zupełnie ciemno, gdy nagle budzi mnie okrzyk:

– Alarm!

Podnosi on kompanię na nogi…! Wskakuję pośpiesznie w spodnie, buty, mundur – zapinam na dwa guziki, pędzę do magazynu broni i w ciągu pięciu minut, znajduję się wraz z innymi na placu alarmowym przed budyniem koszar – dźwigam przed sobą podstawę MAXIMA, wyciągnięta z magazynu broni.

Przy blasku księżyca i w bieli czap śniegowych okrywających budowle koszarowe, gromadzą się na placu alarmowym – kompanie Szkolnego Batalionu Piechoty do nocnego wymarszu. Ustawiamy się kompaniami, porządkujemy swoje oporządzenie, dopinamy płaszczy, dociskając pasy główne.

Księżyc jeszcze dobrze nie posunął się do środka nieba, gdy uszu moich dobiega głośny meldunek do dowódcy zgrupowania o gotowości do wymarszu. Rozkazy padają od czoła Batalionu Piechoty, zaszczękała bron, zachrzęściły rzemienne uprzęże, zaskrzypiały koła zaprzęgów. Kolumna marszowa drgnęła i wraz z konnym taborem wyrusza w kierunku bramy, wyciągając się długim wężem na przyległy poligon, wciskając się w mrok zimowej nocy. Wysoko na niebie, migocące perłowym odblaskiem gwiazdy oświecają nas, jak gdyby chciały wskazywać i ułatwiać kierunek kierunek marszruty. Cichość panuje wokół, tylko skrzypienie wozów taborowych, parskanie koni i czasami szczęk żołnierskiego oporządzenia dochodzi do moich uszu. Po twarzach wiatr wieje lodowatym tchnieniem. Jest mi bardzo zimno. Kolumna posuwa się wolno. Śnieżne zatory utrudniają i spowalniają marsz. W księżycowej nocnej scenerii kolumna wygląda jak szary wąż wykręcający się, to prostujący się na zaśnieżonej mazowieckiej mazowieckiej równinie. Rozciągamy się nieco w marszu, z powodu śniegu trudno maszerować jak należy. Pogoda się zmienia. Śnieg zaczyna prószyć za kołnierz płaszcza. W takich warunkach tabor idący na „ogonie” kolumny, szczególnie ciężko musi pracować. Jesteśmy w marszu już około dwóch godzin. Tym razem MAXIMY kompanii ckm. podwożone są bez naszego wysiłku – wojskowymi wozami o konnym zaprzęgu.

Idę wraz z kompanią na czele kolumny, z czego jestem zadowolony. Nie jest to bez znaczenia, bowiem gdy maszerujący oddział wojska po zawiesistej grochówce z boczkiem, uruchomi w marszu swój system wentylacji około-trawienny, to żołnierze z ostatnich czwórek oddziału czy kolumny, nie mają dosłownie czym oddychać. Stąd to zasadne, stare określenie, że „ciągnie się jak smród za wojskiem”.

Maszerujemy wyłącznie marszem tak zwanym „podróżnym”, bez ubezpieczenia – wszak to tylko manewry.

Do świtu jest jeszcze daleko, gdy zatrzymujemy się w pobliżu małej drewnianej chatynki, zbudowanej na krawędzi sosnowego zrębu. Świat leży martwy, biały i cichy. Jest przeraźliwie zimno. Nim podwiozą do nas MAXIMY, rozmawiamy, spoglądamy na przedpole, jesteśmy bowiem na stanowiskach wyjściowych. Podjeżdżają wozy, przeładowujemy MAXIMY: za chwilę czuję na plecach znany mi ciężar podstawy ciężkiego karabinu maszynowego. Na prawo i lewo od naszego stanowiska, tkwią podobne do kępek suchej trawy, strzeleckie drużyny.

Rakieta pojawia się nagle. Czerwona smuga przecina pasmo nieba. Rozkazy dowódcy drużyny podrywają nas okrzykiem:

– Naprzód!!! Ale biegiem!!!

Biegnę wraz z celowniczym i amunicyjnymi, drużyny strzeleckie wyprzedzają nas, idą skokami naprzód! Drużyny ckm., na starcie…grzęzną w potężnych zaspach śnieżnych, są bowiem nadmiernie obciążone. Otrzymujemy czterech „zająców” z kompanii strzeleckiej do pomocy w dźwiganiu ckm-u. Jestem na prawym skrzydle nacierającego batalionu.  Brnąc wraz z innymi w pozorowanym ataku, popędzany okrzykiem kaprala: „Naprzód”! – , potykając się po śnieżnej zmarzlinie, widzę na rozległej przestrzeni pól biegnących żołnierzy; wydają się rojem istot ruchliwych zielonobrunatnych. Wygląda to tak, jakby malarz jakiś, białe tło bez symetrii, osypał kroplami zielono-brunatnymi farb. Wokół wybuchają petardy, pozorujące ogień nieprzyjacielski. W ciągłym biegu, pot występuje mi na czoło, pierś głęboko faluje, wyciągam nogi po nierównym zamarzniętym śniegu, byle prędzej, byle szybciej, byle nie stracić równowagi pod ciężarem dźwiganego sprzętu! W pewnym momencie jednak ją tracę…pod lewą nogą słyszę pęknięcie lodu, następnie … plusk zimnej wody i noga grzęźnie po kolano w mokrym czarnym mule!  Aby nogę wydostać – prawą nogą daję susa do przodu! I w jednej chwili lód pęka, wpadam po szyję do wody! Padając opuszczam trzymaną podstawę MAXIMA, a ta zsuwa mi się z pleców i ciągnie głowę w dół, przy czym stalowy sworzeń uderza mię silnie w twarz i na krótko wprowadza w stan zamroczenia. Polowa czapka spada mi nagle… i unosi się obok głowy na powierzchni wody. Krew zastyga z przerażenia, zamiera serce! Tonę – głową w dół! O Boże – w gardle coś dławi, obuchem uderza w skronie! Lewym okiem, które jeszcze znajduje się na linii wodnej, widzę jak towarzysze broni rzucają z brzegu topieli w moją stronę, – kilkakrotnie spięte żołnierskie pasy główne! W ostatniej chwili przed zanurzeniem, chwytam lewą ręką końcówkę tego pasa! Za chwilę wyciągają mnie żołnierze drużyny ckm. na brzeg topieliska, podstawę MAXIMA zdejmują ze mnie, przerzucają na innego strzelca, wojsko idzie do przodu, a ja zostaję ogłupiały w bezruchu w pobliżu zdradzieckiego akwenu, przysypanego śniegiem o popękanej krze. Teren niski – z pewnością mokradła, teraz zasłane białym całunem: martwe, skostniałe, usiane z rzadka kępkami lichych krzaków.

Teraz dopiero zdążyłem się przestraszyć – bowiem strach, żyje pod niejednym żołnierskim mundurem, chociaż żołnierz tego nie okazuje. Instynkt szepce mi, że śmierć krąży nad moją głową, szybko bowiem sztywnieje na mnie płaszcz żołnierski. Czuję, że nie mogę krzyczeć, ponieważ od uderzenia stalowego sworznia MAXIMA, policzki obrzękły: twarz mam wykrzywioną, co uniemożliwia mi jakąkolwiek rozmowę. Przebiegający w pobliżu kapral, odwraca się w kierunku pozycji wyjściowych Batalionu i wskazując mi ręką krzyczy:

– Biegiem marsz! Do punktu sanitarnego!

Patrzą we wskazanym przez niego kierunku, stoję… nie jestem w stanie pozbierać rozpierzchłych gdzieś myśli. Wreszcie ruszam, zapadając się niekiedy po kolana w puszystym śniegu. Ściągam namokły, ciężki płaszcz i wlokę go za sobą. W oddali widzę czarny punkt do którego zmierzam po zaspach śnieżnych, tego pustkowia na którym spotykam jedynie wyświechtane chwasty, skrzepłe od mrozu, niczym w męczącej agonii. Mundur i spodnie zamieniają się w oślizgłą skorupę, z butów wylewam wodę, mokre onuce – wyrzucam.

Z wolna zbliżam się do wojskowego wozu pd plandeką przyprószoną śniegiem. Nad wozem powiewa duża, dobrze widoczna flaga czerwonego krzyża. Podchodzą bliżej – zmęczone konie, okryte derkami, ze spuszczonymi łbami, spokojnie i leniwie, wyciągają źdźbła z rzuconej im wiązki siana. Siedzący wewnątrz wozu na drewnianej ławce woźnica i sanitariusz ćmią „ Sporty”, dające namiastkę złudnego ciepła. Za chwilę przy pomocy sanitariusza, znajduję się pod plandeką wozu, zrzucam sztywny, mokry  mundur i spodnie, fasuję suchą, białą, czystą koszulę, gacie i koce którymi szczelnie okręcam się. Sanitariusz podaje mi małą, białą pigułkę do połknięcia, układam się w sianie. Do wozu przybywają kolejni kontuzjowani żołnierze, opatrywani przez sanitariusza.

Z manewrów powracamy wraz ze świtem, który bieli się na niebie. Drzemię pod plandeką, zakopany po uszy w sianie. W tym półśnie chwilami wydaje mi się, że słyszę rżenie koni, skrzypienie wozów otulonych resztką nocy i kroki maszerujących oddziałów. Coraz bliżej garnizonu – oddycham z ulgą, mimo wszystko martwię się: twarz obitą mam opuchniętą, wykrzywioną na mrozie, może zęby zostały naruszone przy uderzeniu wspomnianego sworznia? Chociaż je nie wyplułem. Dotykam ręką twarzy, zaschła krew z rozbitego nosa wyrosła w chropowaty strup… Jesteśmy już w koszarach. W porannej mgle rozmazują się zmęczone i złe twarze piechurów. Za piechotą sennym stępem, człapiąc przesuwają się tabory. Prowadzi mnie sanitariusz. Powłóczę nogami i drżę z zimna. Pada drobny śnieg. Za chwilę – znajduję się w Izbie Chorych. Tu otrzymuję „koński” zastrzyk, po którym zasypiam ciężkim snem, pełnym chorobliwych majaków. Następnie wypisano mi pięć dni lekarskiego zwolnienia od ćwiczeń i służby, ze względu na utrzymującą się opuchniętą twarz. Utrudnia mi to bardzo spożywanie posiłków. Po nocnej kąpieli jednak nie choruję. Mam chyba rzeczywiście „końskie” zdrowie i dużo szczęścia, zęby bowiem ocalały.

Do zakończenia służby wojskowej nie dowiedziałem się, jakie kary dyscyplinarne ponieśli „stratedzy” sztabowi Szkolnego Batalionu Piechoty, za wprowadzenie nas podczas zimowych manewrów na oparzeliska i moczary, w których grzęźli i topili się żołnierze.

Foto: .