Historia

Z pamiętnika Jerzego Kudelskiego

Wybuch II wojny światowej zastał mnie wraz z rodzicami w Zabłudowie. Szkołę powszechną, której byłem uczniem – zamknięto. Na ścianie budynku szkolnego wisiał plakat z napisem: DO BRONI! Urzędy: Pocztowy wraz z Zarządem Miejskim i Posterunkiem P.P. ewakuowano do wschodnich rubieży Polski. Życie w miasteczku zamarło. Jedynie jego uliczkami przechodziły grupy uciekinierów i ich pojazdy konne z terenów objętych pożogą wojenną.

Dnie były upalne. Kurz na drogach wzbijały też oddziały kawalerii, idące marszem odwrotowym w kierunku Puszczy Białowieskiej. Nastąpiła złowroga cisza, pełna niewiadomego oczekiwania. W tej dosłownie ciszy cmentarnej, a było to po 15 września, sowiecki patrol konny wjechał na rynek zabłudowski. Patrol zatrzymał się przed budynkiem Urzędu Pocztowego.

Jerzy Kudelski

 


Lipiec 1935 rok
Urząd Pocztowy w Zabłudowie
Po stronie prawej: Naczelnik Urzędu Stanisław Kudelski
Po stronie prawej: listonosz p. Kuprianowicz, w głębi p. Krystyna i p. Maria Makiedo (ciemny płaszcz)

Patrol – 1939

Wrześniowe słońce grzało i paliło od wielu dni swym południowym żarem spływając na dachy parterowych domków, żydowskie kramy i bruk zabłudowskiego Rynku im. Mościckiego. Były to już dnie, gdy nikt z nas nie wątpił – że wojna Polski z ościennymi mocarstwami przerodziła się w wojnę z dwoma ościennymi mocarstwami.

Senną tę ciszę na pozór wyludnionego wojną miasteczka przerwały odgłosy ludzkie z człapaniem koni. Dochodziły one zza kramów ustawionych na Rynku. Od strony cerkwi prawosławnej ukazało się dwóch jezdnych: jadąc stępa zbliżali się do ul. Białostockiej. Otaczali i prowadzili ich Żydzi z opaskami czerwonymi na ramieniu. Żydzi co chwila wznosili okrzyki: „Wasze przeszło, teraz nasze!” Jezdni zatrzymali się na Rynku przed parterowym murowanym budynkiem Urzędu Pocztowego. Urząd nie funkcjonował, ewakuowany był z częścią personelu. Wraz z grupką cywilów z odległości kilku metrów przyglądałem się zbrojnym przybyszom. Siedzieli na koniach roboczych, a nie na wierzchowcach. Konie były różnej maści, niewątpliwie zabrane lub wymienione na trasie przemarszu wojska. Rzędy kawaleryjskie stare, zżyte o dowolnym troczeniu, wodze wędzidłowe bez munsztukowych. Twarze typowe – żołnierza wschodu. W brudnych furażerkach, podobnej czystości drelichowych mundurach i bryczesach. Buty o cholewach brezentowych, bez ostróg. Uzbrojeni byli w 5-cio strzałowe karabinki: patrzyłem też na konie. Nie były zdrożone, a jezdni wyglądali na bardziej znużonych upałem niż przebytą drogą i patrolem. Jeden z nich zdjął furażerkę, na której widniała metalowa czerwona gwiazda. Furażerką ocierał spoconą twarz. Po upewnieniu się w rozmowie z Żydami, że „zdzieś Polaków niet”, jeden ze zwiadowców zsiadł z konia. Prowadzony przez Żydów wszedł po cementowych schodkach przez kryty ganek do Urzędu Pocztowego. Podążyliśmy również za nim. Po kilku minutach znalazłem się wewnątrz biura w niewielkim pokoju, zatrzymując się przed drewnianą barierką dla interesantów. Ogarnąłem spojrzeniem skromne wyposażenie biura: dwie otwarte i puste szafy, dwa biurka wraz ze stołem, pokryte od wielu dni warstwami kurzu, na ścianie portrety w ramkach oszklone: Śmigłego i Mościckiego, a nieco wyżej pośrodku Orzeł w koronie. Te właśnie portrety stały się przedmiotem zainteresowania żołnierza. Uderzył kolbą karabinu w wizerunek Marszałka, a następnie w Prezydenta. Na drewnianą podłogę biura posypały się odłamki szkła, co otaczający go Żydzi przyjęli z aplauzem. Szybko usunąłem się z Urzędu pocztowego. Po chwili patrzyłem na oddalający się patrol. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść…


Spotkanie towarzyskie na posesji zabłudowskiej. Z lewej strony stoją rodzice Autora (lata trzydzieste XX w.)

Dziś po wielu latach od wrześniowych wojennych wydarzeń snuję wspomnienia o pracownikach Urzędu Pocztowego w Zabłudowie, o ludziach bliskich memu sercu. Przywołuję pamięcią Ojca mego Naczelnika, p. Krystyną Kotasównę, którą spotkałem w 1980 roku w Olsztynie, p. Tomirę Maksimowicz – zamieszkałą wraz z mężem Antonim w Olecku, p. Jana Jana Kuprjanowicza – listonosza, rodzinę Karwelów z Zabłudowa. Pan Karwel przewoził pocztę furmanką dwa razy w tygodniu do Białegostoku, zabierając stamtąd przesyłki pocztowe dla mieszkańców Zabłudowa. Nie wszystkich wymieniłem – czas zaciera pamięć. Idąc śladami dawnych lat – widzę, że Ziemia Zabłudowska sprawia wrażenie sielskiej pogody i niczym nie zakłóconego spokoju. Czytelniku młodego pokolenia – szczęśliwy jesteś, bo nie wiesz, co to jest wojna.

Jerzy Kudelski